Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.

Usta jej były jakby do uśmiechu złożone; na siwych przedwcześnie, gładko przyczesanych włosach odbijał się złoty promyk zachodu i dawał im blask jakiejś aureoli.
Skromna suknia czarna osłaniała postać, której wiek nie przygiął, lata nie przekształciły. Zachowała ona dawną siłę swą i pewien wdzięk linij szlachetnych. Jak twarz tak wszystko w tej pani wybraną istotę znamionowało. Była to owa matrona a matka rodu, jakich tyle widzimy w dziejach familij naszych; miała powagę niemal starej matki Rzymianki i jej surowość niewzruszoną.
Coś patrycyuszowskiego uderzało w niej pomimo skromnego ubrania, otoczenia nie pańskiego, w jakiem się znajdowała, i tej wiejskiej, szlacheckiej zagrody, na której ławie odpoczywała.
Panią w niej widać było — panią duchem wielkim, siłą woli i cnotą — tylko nieposzlakowany żywot i czyste sumienie mają taką powagę, takie czoła jasne, takie oczy śmiało patrzące w świat.
Wśród zadumy, wśród ciszy, ledwie dosłyszany tentent kłusującego konia obudził ją, spojrzała ku, drodze i uśmiechnęła się, pomiędzy drzewy widząc przemykającego jeźdźca, który ku dworowi pośpieszał.
Na dosyć pięknym miernego wzrostu szpaku, który jak wszystkie polskie konie, miał w sobie coś charakteru wschodniego, — ubrany w szarą z zielonem sukmankę, jechał dorodny młodzieniec, łatwo i zręcznie wiodący konia...
Nie był to wcale idealnej piękności bohater powieściowy, ale zdrów, ogorzały, silnie zbudowany,