Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

można. Nawet potwarz się jej trudno jąć mogła, życie było jawne, spokojne, czyste.
Małżeństwo spierało się jeszcze, gdy niezmiernie rzadki tu gość, pułkownik zjawił się w salonie.
Służący wbiegł go oznajmić.
— A, to go tu Pan Bóg nam zesłał! — zawołała Neida. — Idź, baw go, ale ani słowa o Szamotulskich, bo ty mi wszystko popsujesz, zostaw to mnie. Ja będę wiedziała, jak go nastroić.
Pułkownik, który Toniego nie lubił, przybywał w istocie po konia, którego potrzebował i z góry to oświadczył — dosyć niegrzecznie.
— Sprzedasz ty mi brudno-kasztanowatego twojego czy nie? — odezwał się po przywitaniu. — Czasu ma foi nie mam. Mów, to i ciebie nudzić nie będę, bo widzę, że i żona twoja dopiero z drogi. Ambaras ci zrobię...
— Żadnego! najmniejszego w świecie! — odparł Toni. — Pułkownik u mnie jesteś rzadkim gościem, ja tak łatwo nie puszczę.
— Ale! Blaga! — rzekł stary wojskowy — co tobie po mnie? albo ci to na gościach zbywa?
Dał się jednak pułkownik uprosić na obiad nadzieją nabycia owego brudno-kasztanowatego. — Natychmiast poszli do stajni, kazano go wyprowadzić. Samulski miał oko dobre, brudno-kasztanowaty maścią, wzrostem i budową przychodził, jak ulał, do jego trójki.
Toni sam go wprawdzie potrzebował. Koń był niezrównany, nieoceniony — krwi wschodniej, temperamentu osobliwego... na wagę złota go kupować — ale dla kochanego pułkownika...