Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/8

Ta strona została uwierzytelniona.

męzkiego oblicza człowiek, lat około trzydziestu. Twarz miał bardziej charakterystyczną niż zbyt klasycznych i regularnych rysów — oczy piwne, rozumne, bystre, usta nadające fizyognomii wyraz energiczny, czoło dosyć wyniosłe, myślące. Nic w nim wytwornisia i salonowego młodzieńca nie dozwalało się domyślać, chociaż i ta twarz niemal pospolita, postawa i ruchy pełne były wrodzonej jakiejś szlachetności i wdzięku.
Zdala wjeżdżając w dziedziniec, pozdrowił siedzącą w ganku, zawrócił w bok do stajni, zeskoczył z konia i spiesznym krokiem, bijąc się szpicrutą po długich butach, zbliżył do ganku.
Pocałowanie w głowę, na które odpowiedziano pocałunkiem w rękę, kazało się matki i syna domyślać.
Siadł zaraz na ławce przy niej i zdjąwszy czapeczkę, otarł czoło uznojone.
— Gdzieżeś ty był? — spytała go miłym głosem zwracając się doń kobieta.
— A, niech się mama spyta, gdzie nie byłem — odpowiedział wesoło przybyły. — Obleciałem prawie całą Rudę i kawałek Rudki... Wiele robót chciałem obejrzeć, w wielu miejscach choćby pokazać się dla tego, aby widziano, że ich nie zaniedbuję. Wszędzie się coś znajdzie do poprawienia i dozorowania. Ludzie są ludźmi, nie wielu z nich sumienie starczy za pańskie oko...
— Ale bo ty z tą gorliwością — rzekła matka — trochę przesadzoną, zamęczasz się, mój Guciu. Gospodarstwo idzie dobrze...