Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Papiery po Glince.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

stko mi śmierdzi. Ale — dawajcie szlachcica z winem Noego.
Pobiegli tedy dworzanie szukać, a książę się rozglądał niecierpliwiąc, gdy nareszcie ukazał się obiecany szlachcic, gromadnie prowadzony. Książę się nań popatrzył długo, a było na co — dalipan.
Naprzód, kaduk go wie z jakiej on tam familii pochodził, ale twarz miał czarną, osmaloną, niemal cygańską, zarost jak smoła; do tego kędzierzawy, oczy wypukłe jak węgle, zęby długie, białe... przeciągłe oblicze grubo pofałdowane jakby w zakładki... Tu i owdzie po niem rosły, niby kępiny brunatne, brodawki pokryte długiemi włosami; ręce w których czapkę niósł, także były całe porosłe jak u niedźwiedzia... Idąc miotał się, ruchał, łamał, jak gdyby chciał kości potrzaskać, nogi mu latały, ręce się kołysały, głowa tańcowała, oczy obracały się, gęba mięła. Znać, taki miał obyczaj, czy też nań to z wielkiej radości przyszło, iż miał być nareszcie do księcia dopuszczony. Ubiór też miał na sobie choć nasz, ale osobiwszego kroju i kolorów. Szarawary karmazynowe szerokie, buty malinowe, cytrynowy żupan atłasowy, a jasno zielony kontusz. Nie dosyć na tem, dla większej pstrocizny pas niebieski z czerwonym, a na kontuszu jeszcze szamerowanie pomarańczowe, niby ze złotem, czy z szychem. Przy czapce mu się piórko kołysało jakiegoś osobliwego też ptaka, mienione niebieskie z zielonem. Szabelka była u rękojeści turkusami sadzona, znać wschodnia. Jeszcze księcia nie dopadł, gdy mu się kłaniać począł, a no tak jakby z ziemi orzechy miał zbierać... albo pokłony bić. Machnął się tak raz, drugi, trzeci, wyprostował gdyby tyczka od chmielu i stał.
— Zkąd to, panie kochanku, pan Bóg prowadzi? spytał książę.
— Prościuteńko ze Stambułu, rzekł szlachcic.
— Cóżeś waćpan za jeden, czy szlachcic i kto go rodzi panie kochanku? spytał znowu książę.