Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Piękna pani.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

Już teraz jedna Florencja była tylko dla mnie na świecie; najbliższą drogą, jaką mogłem znaleźć, pospieszyłem do Toskanii.
W innem usposobieniu umysłu, z pokojem w duszy, byłbym pewnie zachwycił się widokiem krainy, która najzimniejszego w entuzjazm wprawić musi, bo w niej resztka jeszcze poezji ze świata wygnanej się skryła: teraz wjechałem pod to niebo lazurowe, w tę atmosferę czarów i woni, na ziemię klasyczną, z niecierpliwością, na nic nie patrząc, nic nie widząc, czekając rychło li się ukaże płowe Arno i Giottowskie arcydzieło, dzwonnica Panny Marji kwiecistej. Stolica Medyceuszów nie pociągała mnie ku sobie cudnemi sztuki pamiątkami, swą sławną trybuną, galerjami, dziełami Fra Angelica, Michała Anioła, Benvenuta; nie szukałem w niej kamienia Danta, ani tych fresków, których życie, śmierć dzisiejszej zadaje sztuce: goniłem za Syreną.
Przybywszy w nocy, nazajutrz pieszo odbyłem tę drogę malowniczą, która wiedzie na Fiesole; biegłem spragniony choć ujrzeć z daleka miejsce, w którem ona żyła. Ukazano mi w lewo nad gościńcem, który powoli wspina się ku wierzchołkowi góry, stary klasztor, przerobiony dziś na willę w cudnem, panującem w okolicy położeniu: kręta, wysadzana cyprysami czarnemi droga wiodła do gmachu, jeszcze noszącego cechy dawnego przeznaczenia. Po ścianach tylko i gotyckich krużganków kolumnach, nowy właściciel porozpinał latorośl winną, bujnie pod tem szczęśliwem niebem rozrastające się bluszcze ciemne i powoje, a na pochyłości wzgórza założony ogród, ocieniał tę budowę malowniczą, wznoszącą się ponad murami, ubranemi w urny kamienne i obwieszonemi kolczystemi aloesów krzakami.
Biegłem tak prędko, żem zbliżywszy się do willi, dech postradał i siły: musiałem usiąść na kamieniu, by odpocząć nieco i obejrzałem się dopiero teraz, że w stroju, w którym wyszedłem, opylony, zbrukany, odarty, nie będę mógł nawet przedstawić się hrabinie.