Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Piękna pani.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

nia się do mnie, może najprzykrzejsze dla pana wywołać skutki, których ku obronie mojej użyć będę zmuszona. Proszę pana abyś mnie uwolnił od scen tragicznych, których grać sobie nie życzę.“
Wszystkiegom się spodziewał, ale nie tego tonu, nie tej groźby, nie tak nielitościwego odepchnienia. Włosy powstały mi na głowie, oczom nie chciałem uwierzyć.
Natychmiast siadłem do niej pisać znowu, goręcej niż wprzódy, błagając ją o chwilę tylko, o chwilę rozmowy. Widzieć ją, odzyskać złudzenie, skłamać sobie błysk szczęścia, pragnąłem. Odmalowałem jej, com cierpiał: mój stan, osierocenie, boleść, tak wymownie, że, kamień byłbym poruszył, lecz nie wiem, czy na ten list rzuciła okiem!
Po wiekowem znowu oczekiwaniu, odebrałem drugą odpowiedź na rozdartej kopercie nakreśloną, w której raz ostatni dozwoliła mi widzieć się z sobą i naznaczyła godzinę wieczorną w tej samej cyprysowej ulicy, gdzie ją dniem jadącą spotkałem.
Potrzeba znać słabości ludzkie, ażeby sobie przedstawić, z jakiem serca biciem pobiegłem czekać tej godziny błogosławionej, zapomniawszy goryczy, jakiej doznałem przed chwilą, pomnąc tylko, żem ją kochał, żem mógł upaść jej do nóg i błagać, by mi choć sługą za sobą zdaleka iść i patrzeć na siebie dozwoliła.
Wieczór, przez którego cały czas musiałem oczekiwać w progu karczemki, wydał mi się nieskończonym: zmrok padał, niebo po nad dalekiem gór pasmem chmurami się okrywać zaczynało, gdym jak złodziej ku willi się przekradał. Błyskawice blade, i przelatujące obłoki napełniając obawą, że wstrzymać mogą hrabinę, przerażały mnie i niecierpliwiły: byłbym ku niebu jak ów Cezar szaleniec rzucił kamieniem. Usiadłem, oczekując w niemej rozpaczy, a pot zimny oblewał mi skronie.
Nie wiem jak długo tak siedziałem. Cisza głęboka przerywana tylko oddalonemi grzmotami ciężyła nad okolicą, a widok z tego wzgórza cieniów nocy,