Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Piękna pani.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

rozdzierających się niekiedy błyskawicą, na której tle czarny profil gór się malował, miał w sobie coś Dantejskiego.
Przeczułem ją niż dojrzeć mogłem, i porwałem się cały drżący; powiało na mnie jakby oddechem z innego świata. Biała postać wolnemi krokami poważnie się zbliżała ku miejscu, w którem siedziałem. Może w jej duszy zimnej była choć iskra litości, bo szła powolnie, z obawą jakąś i wahaniem, jakby lękała się mnie zabić i cios zadać ostatni.
Stałem jak cień skazanego na śmierć, milczący i blady.
— Na co pan mnie i siebie narażasz! — odezwała się tłumionym głosem zbliżając się; — godzisz się to, korzystając z chwili miłosierdzia i słabości kobiecej, truć życie zapłatą za chwilę szczęścia? Jestem-że obowiązaną być wiecznie niewolnicą, za to, żem raz litość miała?
Nie wiedziałem co jej odpowiedzieć.
— Pani, — odezwałem się nareszcie, — wszakże ja nic nie żądam, o nic nie proszę, tylko o trochę jeszcze litości! Pozwól mi patrzeć na siebie zdaleka, w milczeniu, pozwól się łudzić i żyć, ulituj się nad człowiekiem, który bez ciebie umrze i zginie.
— Bezemnie żyć będziesz lub nie, nie wiem, — odpowiedziała, — ale przy mnie cierpieć musisz i mnie dobijesz; chcesz więc przez samolubstwo ofiary, do której ja nie czuję siły? chcesz mi ją wydrzeć? nakazać? przymusić do niej? A! to niepojęta! — dodała z zapałem, — taka zawsze jest miłość wasza! Pod pozorem poświęcenia krew z nas wyssysa, truje i zabija!
— Na Boga, pani! — przerwałem, — ja żadnej nie chcę ofiary! jam gotów na wszystko, nie wypędzaj mnie tylko...
— A jeźli widok twój jest dla mnie wyrzutem, męczarnią, bólem?
Przyznaję, rzekł Wojtek głosem wzruszonym, żem na te słowa krzyknął i począł płakać tak rzewnie,