Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Piękna pani.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

rzą, na której śladu nie było ani zmartwień, ani zawodów, ani dosyć przykrego położenia towarzyskiego. Przywykłem bowiem z opowiadań i doświadczeń, stan nauczycieli domowych uważać za jeden z najobficiej goryczą zaprawionych chlebów. Tymczasem mój Wojtek, tak go bowiem od szkół nazywaliśmy, zdawał się zupełnie szczęśliwy, choć guwernerował od niepamiętnych czasów. Zmieniał dość często posady! trafiały mu się różne domy i ludzie, ale z zapasem niewyczerpanej wesołości i wytrwania, przechodził przez próby ognia i wody, nie draśnięty nawet maluczko.
Jużem był całkiem o niego spokojny, bo mi się przyznał ostatnią razą u Lursa na herbacie, gdym ja go chciał przyjmować, a on się uparł płacić za mnie, że wcale się miał dobrze, i kilkadziesiąt tysięcy złożył w listach zastawnych.
Z przygód jego po dworach i dworkach, z panami, paniami i panienkami, śmieliśmy się z nim wesoło; a że Wojtek był poczciwego serca, bez goryczy, więc umiał opowiadać nawet o tem, co go bolało, urazy nie chował pod poduszkę, i cierpką nienawiścią nie zaprawiał wspomnień swoich.
Umilała je szczera wesołość, która śmiejąc się z wad ludzkich i ułomności, zachowuje w głębi miłość dla ludzi, litość dla ich wad i słabostek. Lubiłem bardzo słuchać opowiadań Wojtka, który swój żywot i przygody malował w sposób tak żywy i zajmujący, że się człek nie rad z nim i powieścią jego rozstawał.
Nie wszyscy powieściarze mają takie szczęście. Ostatnim razem szedłem właśnie na przedstawienie Sędziwoja czy Szlachectwa duszy, i byłem już pod kolumnadą teatru, gdy naprzeciw siebie postrzegłem kroczącą powoli postać, która mnie jakby znajomemi uderzyła rysy.
Był to człowiek nie młody, o kiju, blady, zgięty w pół i wlokący się powoli; oczy jego jakby szklanne wlepiały się we mnie uparcie: stanąłem... Przypomniał mi się Wojtek, alem prędzej przypuszczał, że mnie podobieństwo dalekie łudziło, niż żeby to on być miał.