Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Piękna pani.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

ności jakiejś, by się znów zbliżyć do niego. Upłynęło dni kilka.
Przechodząc przez Saski ogród, spotykam pożądanego Wojtka, bladego, słabszego niż kiedy z kaszlem nie dającym się na chwilę przytłumić, i łapiąc go, gdy widocznie starał się mnie ominąć, udając, że nie spostrzega.
— Na Boga! — zawołałem, — co się z tobą dzieje? gdzieś się podział? co robisz? dla czego uciekasz odemnie?
— Wstydzę się... — rzekł zakłopotany.
— Czego? — spytałem.
— A tych moich głupich wyznań przed kilku dniami. Nie wiedzieć co ci poplotłem rozmarzony i znękany.
— Jakto?
— Słowa prawdy w tem nie ma. Hrabina jest aniołem! to potwarz gorączkowej wyobraźni mojej! Istota nieszczęśliwa, czysta, zacna, święta, anioł, kochany przyjacielu, anioł, który zstąpił na ziemię!
Stanąłem nie wiedząc czy śmiać się, czy litować nad biednym.
— Sam nie wiedziałem com plótł, obwiniając ją, — zawołał z żywością nadzwyczajną, która kaszel gwałtowny sprowadziła, — chory byłem, pomięszany, niewdzięczny! Powtarzam raz jeszcze, to anioł! Zupełnie fałszywie tłumaczyłem sobie wszystko: ona mnie kochała i kocha, jestem szczęśliwy: ale pozory, ludzie, potrzeba ukrywania tego uczucia przed światem, słowem jestem winowajcą największym, — dodał przerywanym głosem, — żem śmiał nawet ją posądzać.
Nie było co odpowiedzieć na to, ruszyłem ramionami patrząc mu w oczy. Nagle sposępniał.
— Proszę cię, — rzekł, — niech to, cośmy mówili, zostanie w najgłębszej tajemnicy: zdaje mi się, że chwilowo istotnie byłem obłąkany, a nadewszystko rozdrażniony, niesprawiedliwy i występny. Ale ty, — przerwał, — zdajesz się niedowierzać mi? wątpisz? szydzisz?