Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Piękna pani.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co za myśl! — odparłem z politowaniem.
— Ludzie bo zawsze łacniej wierzą, — rzekł z oburzeniem, — złemu niż dobremu: jam ci tyle nagadał! Nie pojąłem tej kobiety, nigdy nie byłem jej godzien: przyjacielu daruj mi.
— Szczęśliwy jestem, że cię w takiem usposobieniu znajduję, — odpowiedziałem, — ale cóż dalej zamierzasz?
— Ja! — zawołał puszczając się zaraz we właściwe suchotnikom projekta dalekie, — naturalnie zostaję przy Władku aż do końca jego wychowania; on i ona najmocniej sobie tego życzą; potem pojadę z nim za granicę.
Oczy mu błyszczały gorączką.
— A! — dodał ściskając ręce moje, — jak jestem szczęśliwy: widzieć ją co dzień, obcować z tą czystą i wielką duszą, jakiej podobnej nigdy jeszcze Bóg może nie utworzył; patrzeć w jej czarne oczy, słyszeć głos jej anielski, dzielić się z nią myślą powszednią! Mógłżem marzyć nawet kiedy, bym z Łazarza wyszedł na króla?
— Ale daruj mi, — przerwał patrząc na zegarek, — spieszę do niej: czeka na mnie, czytać dziś będziemy Dantego, którego ona tłumaczy! A jak go pojmuje, jak rozumie! jak czuje! O mój Boże!
Wyrwał mi się po tych słowach, i spiesznie pobiegł Saskim placem do Europejskiego hotelu.
W parę dni spotkaliśmy się znowu na Miodowej ulicy; wracał z książkami pod pachą, wyświeżony, ale kaszlący i coraz mizerniejszy: ledwiem go mógł pochwycić na chwilę.
— Cóż się z tobą dzieje? zapytałem.
— Szczęśliwi ludzie, jak narody szczęśliwe nie mają historji, — odpowiedział mi z uśmiechem.
— A! a!
— Tłumaczę z nią Dantego, a raczej ona go tłumaczy ze mną; chce go wydać, pracujemy, jesteśmy już w Czyścu.