oczom moim... Owa podobizna Wojtkowa idąca naprzeciw mnie, była tak prozaicznie jakoś pospolitą, dziwnie na szlachcica ze wsi wyglądającą, nawet nieco nabrzmiałą i jakby utyłą, żem się zawahał, czy go przywitać... Stanąłem, spojrzeliśmy sobie w oczy:
— Wojtku! Jak się masz? Zkądżeś ty tu? jak? co się z tobą dzieje?
Zarumienił się mocno ściskając mnie, poczuwszy znać, że z metamorfozy, którą sam czuł w sobie, wytłumaczyć mu się będzie potrzeba.
— No, przecież, chwała Bogu, wyglądasz mi dobrze?
— Tak, tak! — rzekł zafrasowany, — jestem zdrów.
— Gdzież mieszkasz? co robisz?
Wziął mnie pod rękę jakby upokorzony.
— Masz czas? tyś mój przyjaciel przecie, dla ciebie tajemnic mieć nie chcę. Chodźmy gdzie w kąt, to ci całą moją historję rozpowiem.
— Proszę do mnie! — zawołałem.
Pociągnęliśmy prawie milcząco na Mokotowską ulicę, a że dzień był gorący, usiedliśmy w cienistym moim ogródku od strony alei. Uścisnąłem go.
— No, dzięki Bogu, teraz już spokojny o ciebie jestem: widzę cię znowu stąpającego po ziemi i przejednanego z rzeczywistością.
Nie śmiałem mu przypomnieć nawet hrabiny; on też widocznie z trudnością jakąś przystępował do spowiedzi, przypominając sobie zapewne ostatnią.
— Gdzie mieszkasz? — zapytałem.
— Ja?... a no... zawsze w... Darowie... Musiałeś słyszeć, — rzekł spuszczając oczy, — że ten poczciwy hrabia umarł?
— Nie słyszałem! Wielka szkoda!
— W istocie, zacny, poczciwy był człowiek, chociaż takiej kobiety niegodny, bo to jest istota... wyższa.
— Zajmujesz się więc wychowaniem Władzia? — spytałem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Piękna pani.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.