najnieszczęśliwiej, ale podchwyciłem hrabinę na samotnej z Guciem rozmowie, która mnie oburzyła, a zamiast pociechy, zostałem przez nią nielitościwie i dumnie wyszydzony.
Jużem miał zabrawszy ostatki wychodzić, gdy w progu zawsze litościwa spotkała mnie Halka z wyrazem smutku na twarzy. Po kilkakroć usiłowała mię już opamiętać i natchnąć spokojem, unikałem też jej; ale z uporem lekarza, który nie zważa na miotanie się chorego, wracała zawsze ze słowem pociechy.
— Panie Albercie — rzekła widząc dziki wyraz mojej twarzy — na Boga, co się z panem dzieje! Zmieniłeś się, męczysz się, opamiętaj się, uspokój, nie wychodź z domu: godziż się panu szukać takich pociech i rozrywek?
— Alboż pani wiesz?
— A któż tego nie wie? całe miasto mówi o jego namiętności do gry, o stratach, które poniosłeś! Ulituj się pan nad sobą, powróć do pracy, do spokoju, do modlitwy! Zaklinam pana, proszę w imię tej matki, której pamięć szanujesz!
Łzy stanęły mi w oczach, wstrzymałem się, i cichy ten głos poczciwego dziewczęcia, pierwszy raz poruszył mię do głębi.
— Dzięki ci pani za przestrogę, za troskliwość — rzekłem, — ale już zapóźno!...
— Nigdy zapóźno do dobrego być nie może, — odpowiedziała.
Spuściłem głowę.
— A! pani — rzekłem — są położenia, w których trucizna lekarstwem się staje: są cierpienia, na które w ogniu szukamy ratunku.
— Czemuż nie w łzach i modlitwie? — dodała.
— Tak! to prawda! ale płakać nie mogę, modlić się nie umiem, a cierpieć mi tak ciężko!
— Mężczyzna, i walczyć nie chcesz, i męstwa pan nie znasz! Na Boga! ochłodnij pan, spojrzyj surowiej na siebie, i przebacz, że ci to mówię.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Piękna pani.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.