Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/131

Ta strona została skorygowana.

— My je już mamy! — Rano jeszcze przysłała nam majorowa — odezwała się Sylwja.
Grabski pochmurniał na wspomnienie tej pani.
— Wolałbym był — rzekł — bilety kupne, bo takie do niczego nie obowiązują; ale wzgardzić zaproszeniem, byłoby obrazić tych, co je tak uprzejmie przesłać raczyli. — Cóż robić! — westchnął.
Szambelan zacmokał i potarł się w głowę.
— Wysoce poważam ją, szacuję, adoruję, wdzięczen jestem pani wojskiej, — rzekł — ale ona z tą swoją majorową, wściubską, co się moją przyjaciółką nazywa, kością mi już w gardle stoi. — Robią mi takie przysługi, że chce się kuksnąć za nie!
Sylwja zbliżyła się, pocałowała ojca i stary się zaraz udobruchał.
— Cóż robić! — mruknął. — Stało się! to trudno! niech będzie i tak, na przyszłość trzeba radzić inaczej.
Córka uśmiechnęła się wesoło, ale trochę szydersko.
— Miciu kochany, — zawołał, ruszając się żywo stary — jedziemy! jedziemy!
Wyszli tedy razem. Pokutyński stał na Krakowskiem Przedmieściu, wzięto powóz, aby paradnych butów nie narażać na błoto.
Mieszkanie szambelana kawalerskie, na pierwszem piętrze, urządzone było z pewną elegancją i staraniem o nią, ale za młodo, za świeżo na poważnego już człowieka. — Coś w niem przypominało starą kokietkę, otaczającą się jaskrawemi barwami i błyszczącemi cackami, przy których zwiędnienie jej wyraźniejszem się staje.
W saloniku znajdował się właśnie Kalinowski i dwóch z tych panów, których Burzymowski poznał w Jabłonnie.
Wszyscy powitali przybywającego nader wesoło i hucznie, gospodarz zrobił mu miejsce na kanapie, — na Grabskiego spoglądano zukosa.