dopiero gdyśmy wyjechali, jak zaczął sypać, jak z rękawa! trzeba tedy było arkę Noego brać na gryndże, a teraz wlecze się to powoli, bo i ciężkie i wywrotne.
Wystaw sobie, ja lżej jadąc, zawsze prawie mam czas popaść nim one nadjadą. Skaranie Boże! Myślałem, że nigdy nie dociągniemy do Warszawy.
To mówiąc, weszli do izby w austerji, w której zapowiedziana przez chłopca smółka zmieszała się wprawdzie ze swędem i wonią cebuli zasadniczą, ale zapach, jaki z trojga tego się wytworzył, nie był wcale przyjemny. Pokutyński, który już pewnie dawno wiejskiej karczmy nie wąchał, zaraz na wstępie kichnął.
Tymczasem ów tak zwany Zybek na dany znak pobiegł był już po puzderko, które w saniach u nóg pańskich stało. Szambelan wykichawszy się, rozwinął szal turecki, zdjął kapelusik, rozpiął zielone futerko i usiadł za stołem naprzeciw dawnego towarzysza.
— A wiesz, — odezwał się do szlachcica, który już z kluczem około puzderka się krzątał — że ty, słowo ci daję, wyśmienicie, doskonale, zdrowo jak rydz wyglądasz. Co to jest wieś! Powietrze zdrowe, jadło proste, naturalne a pożywne i ten szczęśliwy, arkadyjski spokój, którego wy sielankowi ludzie używacie.
Burzymowski, który miał właśnie do ust nieść kieliszek goldwassera i poczynał już owo sakramentalne:
— W ręce twoje, w gardło moje!
Zatrzymał się nagle, popatrzał naprzód serjo, pokręcił głową, uśmiechnął się i zawołał:
— A bodaj cię! Spokój! na wsi! Spokój u człowieka, który ma córkę dorosłą, a do tego jak anioł piękną i jak żywe srebro żwawą!
— No, córki takiej pozbędziesz się łatwo — śmiejąc się i przyjmując kieliszek, rzekł szambelan. — Panna piękna w matkę się wdać musiała, więc i w główce też dobrze! hę?
(Nie rozważył Pokutyński, że niechcący powiedział impertynencję. Szczęściem, poczciwy Burzymowski nie miał zwyczaju nic nigdy brać do siebie).
— Fiu! fiu! — odparł żywo. — W główce! ale jak!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/18
Ta strona została skorygowana.