kiem! Klękajcie narody! Nieśmiesznież to, abyśmy my, mizeraki jakieś, brali ją w opiekę, ją, któraby nas wszystkich w kaszy zjadła!...
I śmiał a śmiał się serdecznie, Grabski zaś popatrzał nań długo zdumiony, jak Czeżewska, i długo pozostał niemy.
— Szambelanie, — rzekł wkońcu — ja także jestem wielkim Sylwji wielbicielem, o tem ci mówić nie potrzebuję, zważ jednak, że ona nie ma doświadczenia, że, jak każda istota szlachetna, daje wiarę ludziom, na fałszywych sentymentach poznać się nie potrafi — a na wielkim świecie nie sami aniołowie.
— Kochany mój Miciu! — zawołał, ściskając go, szambelan. — Roją ci się niebezpieczeństwa! Sylwja nie potrzebuje doświadczenia, bo ma instynkt nieomylny, przedziwny. To istota wyższa, jak była jej matka! Dajmy my sobie pokój! my jej po kolana! mocibdzieju! po kolana!
Grabski zagadał już o czem innem, i usiedli do marjasza.
Przed dawnym pałacem Teppera przy Miodowej ulicy, jednego z ostatnich wieczorów karnawału, paliły się dwie latarki z knotami obrosłemi. Tłum chłopaków i ciekawej gawiedzi oblegał drzwi, powozy zajeżdżały co chwilę, muzykę słychać było na górze.
Dnia tego dawny metr tańców i baletmistrz królewski, jwpan Ledoux ogłosił Cassino.
Wieczór w kasynie p. Ledoux nie był w niczem podobny do innych zgromadzeń po domach prywatnych. Tu najwyższe towarzystwo — socjeta — miało przyjemność ocierać się i przypatrywać klasie średniej, mieszczaństwu i wogóle wszelkiemu stworzeniu, które miało sześć złotych do wydania i strój na salę przyzwoity.
Zwało się to w salonach z francuska s’encanailler un peu.