Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/210

Ta strona została skorygowana.

Bank gotowy! (Pstryknął kartami). Kto stawi? Czekam!
Nie zaczepiany już przez nikogo Grabski, rozmówiwszy się krótko z przeciwnikiem, blady i poruszony wyszedł z pokoju gry.
Zaledwie się za nim drzwi zamknęły, gdy gwar ogromny wybuchnął na nowo.
— Kto bo widział, — krzyknął jeden — w publicznem miejscu prawić takie rzeczy?
— Jakie rzeczy? Cóżto! tajemnice są! Całe miasto o nich wie! Wróble na dachach śpiewają.
— Wróblom wolno, bo one rozumu nie mają — wtrącił drugi.
— Pojedynek, nic! — przebąknął bankier — ale jutro, choćbyśmy tu wszyscy sobie dali najświętsze słowo honoru, że będziemy milczeli — rozniesie się to po mieście... Będziemy z tego mieli niezliczone nieprzyjemności.
— Waćpan panie... — podchwycił jeden z poniterujących — mówisz sobie, że pojedynek, nic... Widać, że nie znasz Grabskiego. Jest to dawny wojskowy, posądzam go mocno, że się w pannie, kuzynce swej, kocha, a chłopak z charakterem i zacięty. Z nim sprawa nie na żart. Na lada zadraśnięciu i przeproszeniu się nie skończy.
Bankier już cały był zajęty kartami, po za nim i koło niego, chociaż gra się zbliżała, rozprawiano o wypadku bardzo żywo.
Jedni znowu brali stronę Grabskiego, drudzy starali się uniewinnić nieopatrznego paplę Odrzyńskiego, który stał blady, a chcąc się niby okazać niestrwożonym, postawił dziesięć dukatów na kartę.
Bankier ciągnął, a że miał w swem rzemiośle wprawę wielką, razem pochylony do jednego ze swych przyjaciół, siedzących obok, mówił:
— Wszystko to najfatalniejsze jest dla mnie, najniewinniej wplątany jestem w tę historję, a i tak w nienajlepszym jestem u księcia odorze. Stanę mu się jeszcze bardziej wstrętnym, stracę prawo pociągnięcia