Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/213

Ta strona została skorygowana.

Choć nie z wielką ochotą, oba mu przyrzekli, że za przyjaciół służyć będą.
Nieradzi oni byli narazić się rządowi pruskiemu, który choć do zbytku surowości nie posuwał, w razie śmierci jednego z pojedynkujących się do odpowiedzialności towarzyszów pozywał. Uciekać więc było potrzeba, a dwaj wojskowi ani środków nie mieli po temu, ani ochoty.
Nie mogli jednakże odmówić prośbie usilnej.
Nic już nie mając do czynienia na kasynie, Grabski przesunął się wśród par tańcujących, oczów już nawet nie podnosząc i dążył wprost ku miejscu, gdy we drzwiach spotkał wychodzącą Czeżewską, która pod rękę Sylwję podtrzymywała.
Zbliżył się ku nim niespokojny, nie pojmując, co mogło być przyczyną tak wczesnego usunięcia się ich z balu, ale twarz Sylwji, którą ujrzał w tej chwili, wszystko mu wytłumaczyła.
Szła blada, zmieniona, chwiejąc się. Wejrzenie czarnych jej oczów obłąkane jakieś podniosło się na Grabskiego.
— Kuzynko! Co ci jest? na Boga!
— Mdłości dostała z gorąca... Chora! — odparła śpiesznie Czeżewska. — W sali było nieznośnie duszno, przejdzie to na świeżem powietrzu.
Sylwja milczała, ale wejrzenie jej smutne nie schodziło z Grabskiego.
— To nic, — rzekła wreszcie, pokaszlując — to przejdzie... Słabo mi się zrobiło!
— Nieznośny tłok! towarzystwo najokropniejsze — prędko mówiła Czeżewska, nachylając się ku Grabskiemu. — Daję słowo, że na moje oczy widziałam córkę kupca z Senatorskiej ulicy, która często w sklepie siaduje. Nazywają ją piękną Leonildą! A jaka wyfiokowana! Co za dziw! Ich to nic nie kosztuje!
Francuz, który nie był przy paniach, gdy wychodziły, napędził je w sieniach dopiero, i we dwóch z Grabskim pomogli im wsiąść do powozu, który przed czasem potoczył się na Miodową.