Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/219

Ta strona została skorygowana.

teraz był potrzebniejszym niż kiedykolwiek; zreflektował się jednak, że Grabski codzień sam przychodził i musiał lada moment nadejść bez posłańca, o którego było trudno.
Tymczasem Grabskiego z rana nie było, nie było go po obiedzie, nie przyszedł i wieczorem, a jeden z wojskowych, z polecenia jego o mroku zjawił się, oznajmując szambelanowi, iż Grabski bardzo przeprasza, że służyć nie może — bo — jest w pojedynku ranny.
Wypadek ten tak się zdawał do prawdy niepodobnym Burzymowskiemu, że uszom nie wierzył...
Chwycił za rękę kapitana Rozpędzińskiego i krzyknął:
— Grabski! Micio ranny! Ale to nie może być!!
Dopytywany o przyczynę zajścia kapitan nic powiedzieć nie umiał, bo sam nie wiedział, tylko że się na kasynie posprzeczali. Dosyć było na nogę nastąpić wówczas, aby do pojedynku przyszło.
Szambelanowi łzy się z oczów puściły. W chwili gdy najwięcej na pomoc Micia rachował, gdy ten mu był najpotrzebniejszym, zawistny los mu go odbierał.
Gniewał się i na los i na Micia, że śmiał w taki czas pojedynkować się i zostać rannym, kiedy tu prawie się bez niego obejść nie było podobna.
— Proszę asińdzieja, — odezwał się do kapitana, ręce załamując — czy nie jestże to istna kara Boża jakaś na mnie!
Tu mi właśnie córka zachorowała, ja z nią głowę tracę, a ten mi w taką porę utrapioną daje się postrzelić i kładnie! Prawdziwe to przysłowie, że jedna bieda nigdy nie dokuczy.
Miałem zaraz wczoraj na kasynie jakieś brzydkie przeczucie, gdy mi powiedział odchodząc szparko, że ma jakiś pilny interes. A ja to znam te ich pilne interesa! Nic innego być nie mogło, tylko jakiś głupi romansik, i musieli się z rywalem o ladaco zadrzeć. — Ależ takiej płochości, takiej lekkomyślności po nim, co mi się wydawał statecznym, nigdy w świecie nie byłbym się spodziewał!