naś uczynić. Niech mi twój los i jego łzy nie ciężą na sumieniu...
— Ojca! mojego, poczciwego, dobrego ojca, który nic nie wie o mojem szaleństwie, — odezwała się Sylwja, ręce załamując — o! tego mi żal!... o! żal mi go...
Zerwała się z siedzenia i chwyciwszy za głowę, powtórzyła kilka razy:
— Ojciec! biedny ojciec!
I jakby sama do siebie dodała:
— Nie mogę! nie mogę, ani dla ciebie — ani dla niego! — Nie mogę.
Scena ta przedłużyła się jeszcze, lecz książę wytrwał z przybraną powagą, którą uczucie hamować się starał — uspokajając, starając się wybuchy Sylwji i jej roznamiętnienie ukołysać powoli.
Przychodziło mu to z trudnością wielką. Długo potrząsała głową, opierała się, słuchać nie chciała, z ust jej wyrywały się wymówki szyderskie, lecz nareszcie uległa wpływowi głosu ukochanego, uśmierzyła się i cicho rozpłakała.
Była to nowa próba dla księcia, którego łzy kobiece drażniły — a na te sposobu nie miał, oprócz pokornych próśb i zaklęć.
Tak godzin parę upłynęło, a że się z czasem nie liczono, mogłoby się to było nie wiedzieć jak długo przeciągnąć, gdyby siedząca w saloniku Czeżewska, przez cały ten czas milcząca i rozgniewana, nie była wreszcie przywiedziona do ostateczności. Kilka razy już porywała się z krzesła, jakgdyby wychodzić chciała, rzucając piorunujące wejrzenie na majorową, na której pytania wcale nie odpowiadała, odwracając się od niej z pogardą. Zniecierpliwiona w ostatku zaczęła, podniósłszy głos, domagać się gwałtownie powrotu do domu. Zkolei Habąkowska na to żądanie jej nie dała w początku żadnej odpowiedzi.
Zagroziła pani wojska, że pójdzie przebojem szukać Sylwji i wstała znowu.
— Przepraszam cię, — zawołała Habąkowska —
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/249
Ta strona została skorygowana.