chów, który ją nic nie kosztował i wyuczony nie był, twarz cudnego blasku i wyrazu, tryskającą życiem, oczy zabójcze, ogniste, napastliwe, płeć nieporównanej świeżości, włosy prześliczne, ząbki perłowe, a do tego wszystkiego w dodatku śmiałość wiejską rozpieszczonego dziecięcia, zalotność niewinną, pojętność wielką i żywość.
Tak jak na poczciwego ojca twarzy cały się Burzymowski malował, u córki też dusza mówiła przez oczy. Można było zaręczyć, nim otworzyła usta, że się odezwie dowcipnie, wesoło, roztropnie i nie da niczem się onieśmielić, nie nastraszy niczego. Blask jej wzroku zmieszał niemal nawet starego i ośmielonego Pokutyńskiego; zdawało mu się, iż wprost do duszy jego zajrzała.
Pierwszą myślą jego było, — że, choć warszawianką się nie urodziła, natura ją uczyniła czystej wody warszawianką.
Samowolne dziewczę, wychowane na wsi, w domu, w którym nawykło królować, było tak pewnem siebie, jakby mu wszędzie na świecie należało panowanie. Zbliżyło się do szambelana Pokutyńskiego, nie okazując najmniejszego, nawet przelotnego pomieszania.
Ciocia, pani wojska Czeżewska, która niegdyś zachwyciła była trochę lepszego towarzystwa i — jak mawiała, bywała na wielkim świecie, a później zardzewiała na wsi, miała ton i maniery przestarzałej elegantki i śmieszną nieco wymuszoność a krygi. Resztki niedogasłej piękności, zaledwie już dostrzeżone, pielęgnowała do zbytku starannie, ruchy miała teatralne; pamięć zbytnia o sobie w tym wieku, sentymentalizm przestarzały nadawały jej nieco karykaturalną postać.
Ojciec właśnie przedstawiał szambelanowi córkę, a córce Pokutyńskiego, jako najlepszego przyjaciela młodości, razem prezentując go pani wojskiej, która z bardzo poważną miną, wielce uroczystym witała go dygiem, gdy Sylwja zawołała żywo:
— A! panie szambelanie, czyż nawet do Warszawy lepszych dróg niema? Myślałam, że ojca nigdy nie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/26
Ta strona została skorygowana.