Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/263

Ta strona została skorygowana.

— Mnie nie wypada.
— A ja nie mogę, w żaden sposób — rzekł Burzymowski. — Sylwja mnie nie posłucha i resztę tej powagi djabli wezmą.
Zdaleka tedy przypatrywali się tej zagadkowej dla nich a tak ożywionej rozmowie. Szambelan tylko kiedy niekiedy chrząkał, jakby o sobie znać dawał; Czeżewska wzdychała głośno, wszystko to nie pomagało.
Pół godziny może piękna panna przesiedziała tak u łoża chorego, naostatek jeszcze raz podała mu rękę i wstała, wysilając się, jeżeli nie na wesołość to na jakąś odwagę sztuczną.
Grabski, sparty na ręku, leżał jak przybity — widać było na nim wrażenie, które litość obudzało.
— E! ona mu tam, widać, nic dobrego nie przyniosła, — rzekł Burzymowski w duchu — strasznie nosa spuścił na kwintę.
Widząc, że już nawoływanie na ustąp się skończyło, a Sylwja wstała, szambelan odetchnął i poweselał.
— No, teraz, — rzekł — nie pozostaje nam nic, jak tylko szanownego gospodarza pożegnać, życzyć mu rychłego powrotu do zdrowia i zalecić spoczynek, który doktorowie nakazali. Lękam się właśnie, abyśmy go nie naruszyli naszą wizytą.
— Ja bo jestem nielitościwa, — odezwała się Sylwja — zepsuta egoistka! — Zapomniałam, że to Miciowi szkodzić może i pełnąm mu głowę nabiła różnych niedorzeczności, aby tylko paplać!
Przez grzeczność Grabski protestował, chociaż w istocie czuł się mocno zburzonym i rozgorączkowanym.
— A! — rzekł z wesołością nadrobioną — takie drogie odwiedziny, jak wasze, choćby odchorować za nie przyszło, człowiek nie będzie żałował!
Czeżewska zbliżyła się z radą jakąś lekarską, aby także wtrącić słówko i nie pozostać wiecznie milczącym Chaperonem. Szambelan pożartował jeszcze, aż Sylwja, której twarz wypieczone rumieńce krasiły, pożegnała chorego, dając znak do odejścia.