Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/27

Ta strona została skorygowana.

dogonimy! Wlókłyśmy się z rozpaczliwą, żółwią powolnością, konie szły jak w pługu! A, co to za droga! co za droga! nigdy jej w życiu nie zapomnę!
To mówiąc, już oczyma badała całą postać starego szambelana, który nawzajem pilno i z nietajoną rozkoszą wpatrywał się w ten śliczny kwiatuszek, nie mogąc widokiem jego nacieszyć.
Wrażenie, jakie na nim Sylwja uczyniła, tak się w twarzy jego odmalowało dobitnie, że panna się zarumieniła. Nie żeby ją to zakłopotało, lecz owszem, że to jej uczyniło przyjemność. Miło jej było hołdy odbierać, tak jakoś, — czuła, że się jej one z łaski Bożej należą.
Starym obyczajem stanisławowskiego dworu Pokutyński musiał rozpocząć od cukrowanego komplementu.
— Ja tedy — rzekł, uśmiechając się — będę tak szczęśliwy, iż pierwszy zwiastuję w Warszawie o zjawieniu się nowej, jasnej gwiazdy na jej niebie.
Burzymowski posłyszawszy to, aż poskoczył. Chwycił go za rękę niemal z przestrachem.
— Człecze! przyjacielu — szambelanie! Pokutyńsiu! — krzyknął — na rany Pańskie, zlituj się, nikomu tylko o nas nie mów! nie oznajmuj! nie zwiastuj. Proszę, błagam, zaklinam o to! Nie wiemy jeszcze wcale, jak się urządzimy, gdzie i jak bywać mamy, gdzie nie bywać... Zmiłuj się! zlituj!
Pannę to wcale jakoś nie nastraszyło, rozśmiała się tylko. Niewiadomo z szambelana komplementu, czy z ojca przestrachu.
— O! — zawołało śmiało głosikiem dźwięcznym, w którym grało życie — na gwiaździstem niebie Warszawy ja chyba będę niezgrabnym obłoczkiem — prosta sobie biedna wieśniaczka!
Przyznaję się panu szambelanowi, że z niemałym jadę strachem, z ogromną ciekawością — no, i z ochotą bawienia się i wybawienia za wszystkie czasy.
Ojciec słuchając, twarzą robił najdziwniejsze miny,