szeć, nie poznawała go wkońcu — ale to nic nie pomagało, znajdowała go przy sobie na każdym kroku.
Jednego wieczora tak się stał pokornie natrętnym i nieznośnie słodkim, iż szambelanówna postanowiła otwarcie się z nim rozmówić i — dać mu odprawę.
Wstała od stolika pod pozorem gorąca, aby się przejść po salonie.
Beaumont natychmiast się znalazł przy niej. Gdy tylko mógł przystąpić, spytał, czy jej w czem służyć nie może, czy nie mógłby szala jej odnieść, wody przynieść?...
Dodał, uśmiechając się, iż mu się zdaje, że gdyby gwiazdki z nieba zażądała i tego komisuby się podjął, tak pewnym jest, iż uczucie admiracji i weneracji, jakie ma dla niej, pomogłoby mu do dokazania cudu.
— A! gdyby cud ten mógł się stać, żebyś mnie pan baron nudzić przestał! — odezwała się niegrzecznie Sylwja.
— Pani jesteś nielitościwa! — westchnął Francuz.
— Pan jesteś niemiłosierny! — odparła. — Powiedz mi, czego możesz żądać ode mnie?
— Trochę życzliwości! Pozwolenia, abym był tylko jej sługą i niewolnikiem (esclave).
— A! panie baronie, — szydersko zawołała Sylwja — niema na świecie cięższej służby jak u mnie.
— A jednak, ja przyjmuję wszelkie warunki, bylem do niej został przyjęty!
— Służba u mnie, — ciągnęła dalej Sylwja — bez żadnej zapłaty innej, oprócz złych humorów, niegrzecznych słów — goryczy! Utrapienie ciężka.
— Opłaci się szczęściem patrzania na nią!
Szambelanówna zżymnęła się z niecierpliwości.
— Pan jesteś tak dziwnie zrezygnowanym, — rzekła — jakgdybyś chciał tylko zdobyć stanowisko, na którem rezygnacja mogłaby się w tyranję odmienić!
— Nigdy! — zawołał baron. — Przecież niczem nie chcę być tylko sługą, a sługom się daje kontrakty...
Wejrzeniem pogardliwem od stóp do głowy zmierzyła go Sylwja.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/273
Ta strona została skorygowana.