Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/274

Ta strona została skorygowana.

— Jakże żałuję, — odezwała się — że wszystkie miejsca w mej służbie zajęte, i z tak doskonałego kandydata korzystać nie będę mogła.
— Czyż wszystkie? — zapytał uparty baron. — I ani kącika dla mnie? Jabym się nadzwyczaj skromnem kontentował.
— Ale! dajże mi pan pokój! — zakończyła do ostatniej doprowadzona niecierpliwości szambelanówna.
Baron się skłonił.
— Tak jestem pewnym, iż, bliżej poznając mnie, oceniłabyś pani, jakiego miałabyś sługę, iż — gotów jestem na wakans czekać, czekać i czekać bez końca!
Pomimo grzeczności baron się pomścił trochę.
Zdala pokazał się książę Józef.
— Naprzykład, — rzekł z uśmiechem — jestże drugi taki sługa, coby chętnie, nie wzywany nawet, uczuł, kiedy mu ustąpić wypada?
To mówiąc, skłonił się nisko i Sylwję zostawiwszy samą, odszedł do salonu.
Szambelanówna nie wiedziała, czy ma się śmiać czy gniewać. Ruszyła ramionami pogardliwie i powtórzyła księciu całą rozmowę.
Książę zachmurzył się mocno, był gniewny widocznie, mruknął tylko.
— Impertynent!
I zagadał o czem innem.
Z wypieczonym na twarzy rumieńcem Sylwja wróciła do salonu.

III.

W parę dni potem, rano, szambelan Burzymowski, znajdujący się na dole z Zybkiem w swoich dwóch brudnych izdebkach, spędzał na nim swój zły humor. Chodził niespokojny, mrucząc, ruszając ramionami, postukując nogami, to stając naprzeciw okien zamyślony, to trąc czuprynę konwulsyjnie dając wszelkie oznaki wewnętrznego zburzenia, jakiego w nim nikt oddawna nie widywał.