co to jest! Mimowolnie, przez okno wyglądając, spostrzegłam coś, co mi daje do myślenia, że nad tymi biednymi ludźmi zawisło nieszczęście jakieś.
— A cóżeś to dopatrzyła tam? — spytał mąż.
— Raniuteńko, — mówiła pani Sołtykowa — panna sama, zakwefiona, pobiegła do kościoła. Trudno jej nie poznać po figurze, po chodzie, bo ma wiele dystynkcji i wdzięku. Trochę później, gdym zaciekawiona oknem wyjrzała, dostrzegłam, że ojciec pośpieszył za nią. Wyszli nareszcie razem, szambelan ją podtrzymywał, jakby osłabłą. Szła z głową spuszczoną — szeptali coś z sobą.
Słuchacze milczeli, gospodyni mówiła dalej powoli z wyrazem współczucia.
— To jeszcze nic. W chwilę po ich powrocie do kamienicy wybiegł pędem sługa, siadł do dorożki, poleciał, nagląc woźnicę i przywiózł wkrótce doktora Witaczka.
Około domu ruch się zrobił jakiś niezwykły. Posłałam zaraz dowiedzieć się, co to było. Przyniesiono mi tylko wiadomość, że szambelan nagle zachorował mocno.
Około południa, na kulach, ranny niedawno, przyjechał kuzyn ich, Mieczysław Grabski, który, jak powszechnie głoszą, pojedynkował się za pannę. Musiano go z powozu wysadzać, bo o swej mocy wysiąść nie mógł.
Coś go więc bardzo pilnego skłonić musiało do przybycia. Wiele osób dowiadywało się tam w ciągu dnia, które po większej części nie przyjmując, odprawiano. Między innemi poznałam barona de Beaumont i szambelana Pokutyńskiego.
— Coś się więc tam smutnego i groźnego stać musiało — odezwał się Sołtyk. — Ale starego szambelana widziałaś przecie zdrowym, gdy szedł do kościoła?
— Córka mi się wydała daleko słabszą od niego! — potwierdziła gospodyni.
Służący wnosili właśnie światło i kroki czyjeś słyszeć się dały.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/297
Ta strona została skorygowana.