Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/322

Ta strona została skorygowana.

lazł na stole kartkę do siebie, ręką Sylwji nakreśloną, niewyraźnie, z pośpiechem, pod wrażeniem jakiemś gwałtownem.
Zawierała ona następujące słowa:
„Proszę Cię, jak tylko będziesz mógł, przybądź do mnie. Potrzebuję się widzieć z Tobą, rachując, że serce Twe braterskie niczem, nawet niewdzięcznością, zrazić się nie da. Przyjdź, proszę. Wróciłam na Miodową. Zastaniesz mnie zawsze, do północy nawet, bo pilno mi widzieć się z Tobą. Wzywam Cię jako opiekuna, nie odmawiaj. W Tobie jednym, dobry mój Mieczysławie, ufność pokładam.

Sylwja“.

Do północy było jeszcze daleko, zegarek jednak dziewiątą wskazywał. Grabski zawahał się z początku, czy jechać natychmiast, czy do jutra widzenie się odłożyć. Z kartki wnosił, że coś nadzwyczajnego stać się musiało, że Sylwja cierpiała i potrzebowała pociechy. Obowiązkiem było nie zwłóczyć chwili.
Na Miodowej spostrzegł światło w saloniku, Sylwja sama jedna przechadzając się po nim, oczekiwała na niego.
Zobaczywszy ją, w progu stanął Grabski, tak go uderzył wyraz jej twarzy tragiczny, zbolały. Cała jej postać i ruchy gwałtowną walkę wewnętrzną znamionowały.
Zmieniła ją już była śmierć ojca, po której zwolna odkwitła na nowo, teraz był to najsmutniejszy obraz młodości, życia, kwiatu złamanego na łodydze. Czarne oczy wpadłe były głęboko, świecąc płomieniem jakimś, podsycanym gorączką wewnętrzną. Bladość mniejby może straszną wydawała się na tem licu, niż rumieńce, które paliły policzki i rozlewały się aż na czoło.
Piękne jej rysy były jakby zmięte i zgniecione męczarnią, oddychała prędko, chwytając powietrze, jakby go jej miało zabraknąć.
Pomimo oznak tej burzy przebytej, malowała się w niej energja prawie nie kobieca, wola namiętna, nie-