przeczuwała, co się w sercu ojcowskiem działo; nie znała świata, nie przewidywała niebezpieczeństw; wyobrażała go sobie pięknym, rycerskim, szlachetnym.
Dojeżdżając do Warszawy, zupełnie już wytrzeźwiony, szambelan przeżegnał się raz jeszcze i odmówił ulubioną koronkę do Przemienienia Pańskiego — duszno mu było, straszno mu było!
Znał to miasto z dawnych czasów, a szambelan Pokutyński zapewniał, że się nic nie zmieniło.
Wojska i Sylwja, obie wywiesiwszy się z okien landary, patrzały, napatrzeć się nie mogły, uśmiechały się z radości, ściskały za ręce — szeptały po cichu...
— Warszawa! Warszawa!
Mieszkanie pana szambelana Burzymowskiego, zawczasu dlań najęte w kamienicy prawie obok domu Pod filarami, który naówczas zajmowali państwo Sołtykowie, już przybywających oczekiwało. — Szło panu Stanisławowi o to wielce, aby stanąć przyzwoicie, w takiej miasta części, w której się dystyngowane towarzystwo mieściło. Nie wiedział jeszcze naówczas, że się go będzie musiał obawiać. Szczęściem lub nieszczęściem dla niego znalazło się niewielkie pierwsze piętro, osierocone po rodzinie hr. P...., która tej zimy po Włoszech podróżowała. Starczyło ono dla Sylwji i przyjęcia kilku gości, bo na wielkie zgromadzenia u siebie Burzymowski się nie gotował. Na dole parę pokoików cale nieosobliwych i dobrze przybrukanych zająć miał dla siebie pan szambelan, który zbytkiem się brzydził i miał pewne upodobanie w przybrukanych kątach, z któremi się mógł poufale obchodzić.
Jako prawy szlachcic polski lubił móc sobie plunąć gdzie mu się podobało, nie potrzebując szanować posadzki, położyć się w zabłoconych butach, nie oglądając na obicie kanapy, rękę zabrukaną otrzeć na prędce o firankę — słowem, być sobie jak u siebie, bo po-