w ręku przepysznym, z najrzadszych w tej porze i najpiękniejszych kwiatów złożonym, związanym białą wstęgą atłasową.
Z ukłonem niezmiernie wymuszonym, teatralnym, śmiejąc się nawpół złośliwie, pół radośnie, podała go pannie szambelanównie, prawie przestraszonej.
Na wstędze stał napis:
Szambelan podbiegł zdyszany.
— Cóż to jest? skąd? — krzyknął.
— Służący jakiś, dżokej, — odpowiedziała patetycznie wojska — młody, ładny chłopak, bardzo elegancko ubrany, znać z pańskiego domu, stanął przed chwilą u drzwi kamienicy i oddał go służącej z poleceniem wręczenia pięknej pannie mieszkającej na pierwszem piętrze.
Zarumieniona, w płomieniach cała, pomieszana niezmiernie szambelanówna zakrzyknęła.
— Ale, ciociu! to nie może być dla mnie!
— Tak jest, na mój honor, dla ciebie, — śmiejąc się, uszczęśliwiona powtarzała Czeżewska — nie dla kogo, tylko dla ciebie. Słowo daję. Sylwja już jakąś ogromną zrobiła konkietę.
— A niechże jasne pioruny zatrzasną! — z desperacji ręce łamiąc, odparł szambelan.
Grabski stał zagryzając usta; Sylwja nie wiedziała co począć, Czeżewska ciągle przed nią trzymając bukiet, wciskała jej go w ręce.
— Weźże! prześliczny jest! Proszę cię dumną z tego być powinnaś i szczęśliwą — wołała wojska — przecież go na ulicę nie wyrzucisz!
Burzymowski nie mógł gniewu rosnącego pohamować.
— Gdybym tego chłystka, impertynenta, błazna jakiegoś, mosanie, co mi tu śmiał z bukietem tym wystąpić, dostał w moje ręce!! miałby się z pyszna! popamiętałby ruski miesiąc!
— Ale któż to być może? przecież nie wychodziłam krokiem! — mruczała Sylwja.