Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

Znowu otwarła okno i patrzyła i słuchała. — Wczorajszy młodzian mignął uliczką, śmielszy już, pewniejszy siebie, posłał jej pocałunek. Pepita cofnęła się — zajrzy — on stoi jeszcze.
— Co za odwaga! — pomyślała. I odwróciła się niby gniewna. A serce bije jej a bije za karnawałem. I im bliższa godzina kończąca ten szał zapustny, tem Pepita więcej cierpi, gwałtowniej serce jej bije, w głowie krew uderza, ćmi się w oczach. Walczyła z sobą — napróżno. — Oszalona, chwyta strój leżący przy niej, zawiązuje maseczkę.
Obejrzała się na Jana — on spi.
Wybiegła!


XVII.

Lucio, młody Transteveranin czatował w rogu ulicy — jak cień czarny mknęła przed nim dziewczyna na skrzydełkach się niosąc ku ludowi, ku tej upragnionej fali, której była kropelką.
Tu jej dopiero swobodnie, jest czem tchnąć piersią całą, nikt kroku nie wstrzymuje, nikt za nią nie idzie — sama wolna. — Pierwszy to raz tak rozkosznie, królewsko, uczuła się sobą — swobodną. I któż opisze jak szybko, jak rześko, drobnemi ścigała nóżkami, łapiąc przechodniów, gżąc się z braćmi, śmiejąc na gardło całe, stając u szopek, przyskakując do wozów.
W pół ulicy ktoś ją pochwycił za rękę.
— Pepita! — rzekł cicho.
Poznała go po głosie, to śpiewak wczorajszy — i wyrwała mu się dąsając. — Ale on nie opuścił jej — gnał za nią.