Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

się mn nieustannie przed oczyma. I powtarzał: — Niech będzie skalaną a moją!
Ale trudno mu było ją wynaleźć. Nie pojmował nawet co się z nią stać mogło. — Porwał ją Paolo czy kto inny? Najdziwniejsze przez myśl przechodziły mu przypuszczenia; podejrzywał nawet najniewinniejszych Bernarda i Antoniego. Oni się litowali nad nim, ale Bernard powiadał, że się tego spodziewał.
— Jak chciałeś, mówił, długo być tak szczęśliwym? To nie podobna, to nie ludzka — byłbyś się rozczarował, dziękuj losowi. — Ona niewinna! z jej ognistem sercem jak długo pozostać przykutą do jednego?
Ale podobne pociechy i rozumowania nie pocieszały Jana. Dziewczę z czarnemi oczyma, z tą kibicią posągu, z wejrzeniem osłonionem ciemną rzęsą, z uśmiechem ukoronowanym białemi ząbkami, stało mu w myśli, biło w sercu. Płakał we śnie i zrywał się za marzeniem, które mu ją przedstawiało.
A z całego tego dramatu rozkosznego jak marzenie — pozostała tylko gałązka jaśminu zeschłego, i suknia czarna Pepity, rozdarta pierwszego wieczora.
Zawsze w nadziei jeszcze że ją spotka, znajdzie, lub choćby zobaczy — Jan nie chciał Rzymu opuszczać; nieustannie błądził po Transtevere, suwał się pod oknami starego domostwa Paola — chodził pod obraz Madony, gdzie pierwszy raz z nią rozmawiał.
Napróżno — długo napróżno.
Lato skwarne znów wypędziło z Rzymu bogatszych mieszkańców, stolica pustą się stała; Jan nie odjechał... miał zawsze nadzieję.
Jednej z tych nocy czarodziejskich, które Włochy tylko mają, oblanych księżycem, wonnych, srebrzy-