— Dziękuję za ciepłą wodę.
— Tyś z nią szczęśliwy.
— Bez wątpienia. Ale dajmy pokój zagadkowej rozmowie. Jakże, nic się nie zmieniło?
— Cóż się odmienić mogło w położeniu mojem. Jam zawsze ten sam, ludzie ci sami, trzeba szukać innych.
— Powinszuję gdy znajdziesz.
— O! znajdę, jestem tego pewien — zawołał Jan z zapałem. — Wiesz Adamie, nie cały świat, nie wszystkie kobiety zimne, lodowate jak nasze. Cóż one winne, że się urodziły pod niebem północy? One też są mu podobne; często jasno-lazurowe, częściej chmurne, mgliste i niepewnych barw szarych, zimne, płaczliwe — ale nigdy nie ozłocą się, bo ozłocić nie mogą płomienistemi blaski włoskiego nieba, niebios południa. — Nasze kobiety muszą być jakiemi są, i dziwi mnie, żem wprzódy spodziewać się mógł, marzyć, iż między niemi znajdę dla serca mego kochankę. Gdzie? u nas. U nas, gdzie miłość na rozkaz przychodzi, odchodzi niepostrzeżona i nigdy głębiej plewki sercowej nie wrasta.
— Tak sądzisz — ?
— Tak jest.
Jakżem szczęśliwy, żem się w kraju ożenił!
— Jakżem rad, że się nie ożeniłem!
— Biedny szaleńcze!
— I cóżem winien szaleństwu memu? Od dzieciństwa, książki, pieśni, powieści, ludzie, wszystko mnie kołysało, paliło, jątrzyło jakąś idealną, potężną, silną miłością. Zacząwszy żyć, począłem jej szukać: winienemże, iż jej znaleść nie mogę, przynajmniej u nas.
— Nigdzie!
— A! Na Boga, nie mów mi tego; jakże żyć bez tej nadziei.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.