Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

grodu bez nazwiska, co światem władał jak nim włada Amor.
I mimowolnie zatrzyma się każdy, zadrży, niespokojny, jakby się lękał aby zbliżywszy się do stolicy Europy, do tych ruin uświęconych uwielbieniem kilkunasto-wiekowem, nie stracił marzeń o niej, nie zawiódł. Utrata każdej nadziei bolesna, a im na wyższym szczeblu duchowości, nadzieja tem srożej wytępia wszystkie niżej leżące, tem więcej ciągnie za swoim upadkiem. I Jan, chociaż w Rzymie nie szukał pamiątek, chociaż nie pielgrzymował do świętości pogaństwa, ani do świętości chrześcjańskich, poczuł ten strach jaki ogarnia człowieka, gdy się zlęknie aby mu pięknie strojnych nie wydarto marzeń. I przycisnął ręką serce, jakby mu mówił: — Nie bij tak szybko! — I zatrzymał się jakby chciał dłużej się nasycić widokiem idealnym jeszcze Romy, co przy blaskach zachodu, ciemno-sino wycinała się długiem pasmem na niebiosach czerwonawych. I powtórzył tę pieśń Child-Harolda, którą genjusz znużenia witał mary przeszłości, widma zmarłego świata, na ich wielkim grobowcu. Potem pomyślał o Romie i o sobie: — Roma to grób — a on biegł w niej szukać życia — Roma to wielkie ognisko, w którem jednostek tysiące, miliony, spaliły się i zniszczały — wielkie ognisko, w obliczu którego nie godzi się być samolubem: on szedł do niej dla siebie. I nie pędziło go żadne święte, wielkie uczucie, tylko samolubna żądza. Jan zarumienił się w duszy swojej i zawstydził przed sobą. I była chwila, w której myślał że powróci nazad, tak wstyd mu srodze było, że biedną namiętnością swoją szedł kalać grobowiec olbrzyma, i świątynię na nim stojącą. Zbawienną byłaby dla niego ta chwila, gdyby dłużej trwać