Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

drzwi swoich, i wysłuchawszy rozmowy, śmiechem na nią odpowiedział.
— Co ci Milanese? — spytała młoda kobieta z dziecięciem. — Per Baccho! śmieję się z waszych domysłów! — odparł brzęczącym głoskiem chudy, połamany staruszek. — To nie jest artysta. — Przepraszam — przerwała młoda dziewczyna — widziałam go rysującego. — Co? kogo? — zapytał Milanese. — Per Dio, wiem co, ale na cóżbym ci się miała spowiadać, Milanese, wysłuchaj lepiej spowiedzi swojej żony i córki. — O! szatanka! — brzęknął stary — a cóż w tem za tajemnica? — Widziałam go rysującego.
— Toć i ja go widziałem.
— A mówisz, że nie artysta?
— Nie. Uważałem go w pierwszych dniach przybycia. Artystę wówczas poznać można, wy wiecie, lata jak szalony, nie je i nie spi, boi się żeby mu Rzym nie uciekł.
— A on?... Patrzał tylko na kobiety.
Kobiety spojrzały po sobie, a potem za oddalającym się Janem, którego czarny płaszcz jeszcze migał na ścianach pałaców białych.
— I dla tego — dodał Milanese — zamknąłem żonę, żeby nie patrzała w tę stronę ku jego oknu, a córce kupiłem bronzowe kolce.
Gdy tu się toczy rozmowa, Jan zamyślony zapuszcza się w głąb miasta. — Czem dla Europy Włochy, we Włoszech mieszkańcy Rzymu, dumni ze swego pochodzenia od ludu wypieszczonego przez Cezarów, i karmionego, bawionego przez świat cały — tem w Rzymie są Transteveranie, mieszkańcy drugiego brzegu Tybru. — Jest to jakby oddzielny, w pół dziki naród,