strową, ludowi włoskiemu właściwą, jakby rozgrzaną słońcem. Dwoje zaledwie urodzonych, jeszcze nie wykształconych piersi wzdymały białą suknię. Ubrana była jak włoszka, ciężkie korale przecinały białą jej szyję krwawą swą wstęgą: kwiatek we włosach, ogromne kolce bronzowe u uszu. — Gałęzią jaśminu bawiła się. — Lecz któż opisze urok tej twarzy świecącej oczyma, świecącej ząbkami, oprawnej w ramy okienka, po nad którem zwiesza się winna latorośl kapryśnemi sploty? Na to trzeba by pędzla Leopolda Roberta, najwierniejszego Włoch tłumacza. Jan stanął, podniósł oczy na nią. Ona nie umknęła, nie spuściła gorącego wejrzenia z wpatrującego się mężczyzny. Z dziecinną prawie ciekawością i pół-uśmiechem przyglądała się nieznajomemu. Trwało to chwilę — jedną chwilę, gdy ostry głos z dolnego piętra ozwał się chropawo:
— Idźcie w swą drogę, panie młody! dobrej nocy, w swoją drogę! — Na dźwięk tego głosu, dziewczę wychyliło się przez pół z okna, i ukazało drobną kibić, cobyś mógł objąć ją w ręku — a po chwilce rozśmiało się srebrzystym głosikiem, białe pokazując ząbki. —
— Paolo! Paolo! — zawołała — jaka cię tam mucha ukąsiła?
— Jeszcze nie ukąsiła, ale pod nosem brzęczy — rzekł głos z niższego okna — a wara, żebym na nią ręki nie podniósł. — Dziewczyna rozśmiała się znowu i przytknąwszy do ust gałązkę jaśminu, niby niechcący rzuciła ją w ulicę, pod nogi Janowi. Jan schylił się, porwał ją i podziękowawszy ręki skinieniem szybko się oddalał. Dzikie przekleństwo zabrzmiało na dole, wesoły uśmiech w górnem okienku; drzwi otwarły się i barczysty mężczyzna, w koszuli, głowa chustką jedwabną
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.