Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

zawiązana, aksamitne spodnie, pałka w ręku na prędce schwycona — wybiegł na próg. Czarne oczy pod nawisłą brwią mu latały, usta się trzęsły, żylasta ręka potrąciła kijem. Wyjrzał ku oddalającemu się Janowi i zawołał:
— Dobrej nocy! nie powracajcie tędy, mogłoby wam co niemiłego się przytrafić.
Jan rozgniewany wstrzymał się i zwrócił.
— Czego chcesz? — spytał.
— Dobrej nocy! — szydersko powtórzył Paolo. — Za Tybrem nie zdrowe powietrze, wracajcie do domu.
— Ulica wolna każdemu.
— Ulica, ale nie okna — odparł Transteveranin.
— I okna!
— O! przeklęty heretyk, śmie sprzeczać się ze mną. Dziewczyna wychyliła się znowu i ręką białą wskazała Janowi, aby uszedł. — Odwróciwszy się raz jeszcze, Jan usłuchał, ale wejrzeniem długiem podziękował dziewczynce — i do ust przyłożył gałązkę jaśminową. Tymczasem Paolo nieruchomy w progu stał i łajał. Przekonawszy się, że nieznajomy co mu pokój zakłócił odszedł, Paolo postawił kij, sparł się o mur i począł robić wyrzuty dziewczynie.
— A! łotrzyca, — wołał grożąc jej palcem. — Patrz, jak poczyna! Na tom ja ciebie chował Pepita? na to?
— A na cóż Paolo?
— Pewnie nie dla pierwszego włóczęgi, co pod oknami przechadzać się będzie i wpatrywać w dziewczęta.
— A dla kogoż Paolo? Jużci nie dla siebie?
— Niech mnie Bóg broni! Wszakżeśmy krewni, byłby grzech śmiertelny. Wolałbym zabić Luchina, niż pokochać Pepitę?