odchodził mrucząc coś niezrozumiałego. Paolo wyścibił głowę, popatrzał i skrył nazad. W ulicy głuche znowu milczenie. Zdaleka tylko dźwięki różne dochodziły. Pepita została w oknie. Czarne jej oko biegło w tę stronę, w którą odszedł Jan. Godzina może upłynęła, księżyc się za dachy przeciwległych domostw schował i oświecał już tylko wierzchołek facjaty; Pepita w mroku, białą migając sukienką, siedziała jeszcze, jakby kogoś oczekiwała. Chłodny powiew wiatru szeleścił liśćmi winnej latorośli, której jeden zabłąkany splot położył się na czole dziewczęcia. Ciche stąpanie dało się słyszeć od rogu ulicy, gdzie stała Madonna, a lampa blade światełko rzucała na ulicę. W promieniu jej mignął przechodzień. To Jan. Pepita poprawiła włosy. Spojrzeli znowu na siebie i cicho zamienione „Dobranoc“ szepnęło jak szelest liści, jak powiew wiatru po dachach. Paolo spać już musiał.
Jan całą noc przepędził w marzeniach. Przed oczyma jego czarowny obraz Pepity w ramkach kamiennego okna, ozielenionych latoroślą winną, błyszczał jak drogi kamień z czarnej wydobyty ziemi. Wyobraźnia jego szlifowała drogi dar losu i przyglądała się jaśniejącym rozetom czarodziejskiego skarbu. Z gałązką jaśminu w ręku siedział w oknie. Bał się zasnąć, aby sen nie przegrodził zapomnieniem, nie okradł mu rysów drogich.
— Gdy jutro wstanę, myślał, czyliż tak żywo znajdę utkwiony jej obraz przed duszą moją? Czyż nie przeleją się po nim marzenia starego, spłowiałego życia i nie naniosą nań mułów, nie skalają mi go?