klasztorach dzwonki brzęczały na jutrznię, pastuszek zaspany gnał krowy ciężko idące i wąchające ziela po ruinach, odarte sługi stare nabierały wodę po fontannach wyciągając ręce. Gdzieniegdzie odsunęła się okiennica, przymknęły drzwi, gdzieniegdzie wymknął się ostrożnie po za się oglądający kochanek, za nim główka niewieścia wyjrzała trwożliwe rozpuszczone zgarniając włosy, trąc ciężkie od snu powieki i otwierając na pół spalone pocałunkami usta. Znów cicho, znów głucho, fontanna kroplisto spada powoli, drzwi skrzypnęły, rzemieślnik wstał i różaniec obracając w rękach mruczy pacierz bez myśli. Jan usnął ze dniem. Czarodziejska noc skończyła się, rozczarowany dzień zaświtał i siadł na oczach, usta jego jeszcze dotykały jaśminowej gałązki. Spał w oknie siedząc, a w pół wychylony na ulicę nie poczuł rannego chłodu, — tak mu w sercu było gorąco.
Tymczasem zbudziło się miasto i ruszyło żyć. Coraz gęściej a gęściej szli tędy wieśniacy z willi sąsiednich, braciszkowie kwestarze, dziewczęta — i stare kobiety w czerni spieszące do kościołów.
Żywo, żywo biegła dziewczynka ulicą, okryta czarną jedwabną wytartą zasłoną, z pod której patrzał owal białej twarzy i dwoje oczu cudnych blaskiem.
To Pepita — sama jedna.
Wesoło w pół-dziecię pogląda po pustych balkonach, po oknach, na rogi ulic, na przechodniów; nagle stanęła. — I patrzy, patrzy, a lekko jak różyczka zafarbowała się twarz jej, zadrgały powieki.
— To on — rzekła w duszy — o! to on, to mój znajomy wieczorny. Nawet spi jeszcze z gałązką moją przy ustach. Povero! Poveretto!!
I na końcu drobnych paluszków zbliżyła się ku
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.