Na rogu jednej z uliczek Transtevere jest nisza Madony. Stary to dom jeszcze, bo w nowych prędzej znajdziesz karjatydy z nagiemi piersi, termy, maski i maskarony, niż miejsce dla posągu świętego, dla ołtarzyka, coby w każdej chwili przychodniom rzucał myśl pobożną, sąsiadom stał niewygodnym świadkiem.
Spękała się ściana starego domu, ale rysa w murze zatrzymała nad posągiem, jakby zniszczenie szanować świętość umiało. — Wszyscy to za cud uznawali. W wyżłobieniu prostem, nieco nad ziemią wzniesionem, był posążek kamienny Matki Bożej z dziecięciem. Przed nią na mosiężnym łańcuchu, przez dawnych właścicieli fundowana, gorejąca co noc lampa. W niszy woskowe, drewniane wota i wieńce zeschłych kwiatów i bukiety, i robione kwiaty i wstęgi i czem tylko pobożność ludu ozdobić umiała swą świętość. — Sam posąg dźwigał także ozdoby na sobie. — Na szyi paciorki błyszczące, w ręku dziecka krzyżyk mosiężny, jakby przeczucie męczeństwa, wąż nawet u stóp dziewicy na głowie miał papierowe rożki zapewne na śmiech przyczepione. Dwie srebrne, złocone, sadzone szkłami korony, spoczywały na główkach matki i syna. — I nie dziw, Madona miała w całem Transtevere największą wziętość, przed nią najwięcej się świec paliło, a gdy powódź zalewała domostwa, do niej Transteveranie biegli o pomoc prosić. — Co wieczora prawie, a szczególnie w soboty, braciszek kapucyn z bliskiego konwentu przychodził z pobożnymi odśpiewywać loretańską litanię.
Właśnie na taki obraz natrafiamy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.
VII.