Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

zał. — E, Pepita! zawołał, pamiętaj żebyś nie wpadła na zemstę Lazara.
Dziewczyna choć z przymusem się rozśmiała.
— Za cóż się będziesz mścił? — spytała.
— Za moją miłość napróżną...
— Mścij że się na sobie, ale nie na mnie. Cóżem winna? Ja ci mówię ciągle, że nie kocham ciebie.
— Ja ciągle powtarzam, że cię kocham.
— Tem gorzej!
— A ty dajesz się ułowić wdzięcznym słówkom heretyka, tedesco z białym włosem i szklannemi oczyma. Myślisz, żem waszej rozmowy w czasie nabożeństwa nie słyszał?...
Dziewczyna pobladła, zgryzła koniec chustki w białych ząbkach, pokręciła głową: — Doprawdy? spytała, — słyszałeś całą rozmowę. — I spojrzała tak w oczy Lazara, że ten mimowolnie się zmięszał. — Powiedz mi cóż słyszałeś?
— Powiem to Paolowi.
— Zapewne, to najlepiej — To mówiąc obróciła się, zmierzyła go hardym wzrokiem i odeszła.
Lazar puścił gniewne wejrzenie w ulicę, ale Jana już nie było, wyrwało mu się przekleństwo, zacisnął zęby, podumał i wrócił. — A wieczór i noc szybko padały na Rzym, chwilę jeszcze ostatniemi blaski świeciły chmury, świeciły wieże, potem ciemniały, gasły, i szata nocy pociągnęła się lazurowa po niebiosach, czarna po ziemi, na niebie złotym piaskiem gwiazd potrząśniona, na ziemi świecąca wodami i ogniskami, jak bramowaniem ognistem. — I Rzym z siesty się obudził, przeszedł do wieczornego życia, do śmiechu, śpiewu, przechadzki, miłosnych gwarów i gitary.