Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

Sądził, że nie mógł począć zręczniej.
Nieznajomy zmierzył pytającego od stóp do głowy i obojętnie mu odrzekł:
— Nie wiem.
— Zdaje się być opuszczone?
— Być może.
— Niemoglibyście powiedzieć mi, od kogo się o tem lepiej nauczyć mogę?
— Ba! gdyby był Paolo!
— A gdzie jest Paolo?
— Bóg wie!
— Zniknął? co? — podchwytując rzekł Bartolo i wyciągnął tabakierkę, chcąc ugruntować znajomość; lecz obcy ją odepchnął.
— W kilka dni po ranieniu Lazara.
— A! Lazara. E vero! słyszałem o tem. Lazar żyje?
— Lazar umarł — odrzekł chmurno nieznajomy — ale zemsta żyje.
E vero — powtórzył potakując Milanese. — A Paolo i jego wychowanka?
— Pepita?
E vero, Pepita.
— Niema ich tu dawno.
— A dokąd się wynieśli?
— Nikt nie wie.
Milanese wielce zadowolony z wieści, jaką mu się bez walki i niekrwawo zdobyć udało, co najrychlej dzwoniąc swój tryumf uciekał do domu.
Na widok radosnej twarzy Bartola, Jan się podniósł sądząc, że mu wesołą przynosi nowinę.
— Zwycięstwo! zwycięstwo! — rzekł Milanese na progu — byłem, wracam i wszystkiegom się dowiedział.