— A! mów dla Boga.
— Wszystko dobrze.
— Pepita?
— Znikła.
— Paolo?
— Zginął gdzieś bez wieści.
— Lazar?
— Umarł, ale sąsiedzi chwalą się, że zemsta żyje.
— Gdzie się podzieli Pepita — i...
— Nikt a nikt nie wie.
— Cóż więc wiecie o nich?
— Właśnie to co mówię, że nikt nic nie wie o nich.
Jan spuścił głowę na poduszki bezsilny, a Milanese pojąć nie mógł, że się nie cieszył chory tak pewną wiadomością.
— Jakto i nie dziękujecie mi? byłem przecie za Tybrem dla was!
— O! dziękuję.
— I w niebezpieczeństwie!
— Jakto?
— Z samych zapytań o Pepitę, już mnie wzięto za przyjaciela, może krewnego, i gdybym nie umknął, Bóg wie!
— Jakto, odgrażano się na was!
— A! dzięki Bogu nie!
— Goniono?
— Bynajmniej.
— A cóż?
— Niebezpieczna i pełna groźb cichość, podstępne milczenie mnie otaczało. Ale przecież zna się człek na tem, jak najpilniej też umknąłem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.