Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

w młodości, drudzy... gorzej jeszcze. Potem począł pożyczać na zastawy, założył biuro bankowe, kupił z licytacji piękny pałac na Strada Corso i zaczął nabywać obrazy, posągi. — Posiadając jeden z najpiękniejszych gmachów Rzymu, zebrawszy w nim najciekawsze pamiątki, jakie jeszcze we Włoszech nabyć było można, arcydzieła niezachwianej autentyczności, Andrea Maledetto nie zmienił dawnego sposobu życia. W pałacu on jeden mieszkał, bez dworu, ludzi, bez wystawy. Na dole jego biuro bankowe, na górze on sam z arcydzieły i skarbami. Dodają, że do widzenia swych drogocennych pomników sztuki nikogo prawie nie przypuszczał. Maledetto stary już jest i prawie zgrzybiały. Życie pracy, nędzy, skąpstwa, złamało go i zużyło może przed czasem. Głowa łysa, ogromna na suchem wznosi się ciele, drżące nogi, długie kościste ręce — w czasie dwoje oczów krwią zabiegłych, usta paralitycznie skrzywione, policzki zmarszczone jak jabłko pieczone: Oto on!
Strój jego wytarty, biedny. — Sam dla siebie jest wszystkiem: panem, sługą, dworem i przyjacielem. Jeden stary stróż i jeden pisarz składają całą ludność ogromnego pałacu. Maledetto sam zajmuje się wszystkiem, klucze nosi przy sobie, bankiem zawiaduje, przyprawia swoje macaroni, czyści obrazy, liczy pieniądze — i dla odzyskania kilku karlinów, pieszo idzie na drugi koniec miasta. Dodaj, że nie ma ani krewnych, ani znajomych nawet od serca, z nikim nie żyje, choć wielu przypytać by się do niego chcieli.
Jak i gdzie Maledetto poznał Pepitę, nie wiem. Zapewne na schyłku życia zachciało mu się skosztować jedynej jeszcze nieznanej rozkoszy, i ten szkielet obrzydły kupił dziewczynę...