Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

którego wypchnął za drzwi: — Precz, precz! ani noga tu twoja niech nie postanie! Widział ją! widział.
— Widziałem ale przypadkiem — odrzekłem. — On stał chmurny i niespokojny. —
— Zrobicie mi jej portret?
— Dla czegoż nie?
— Na swojem płótnie, swojemi farbami.
— Chociażby.
— A za to pozwolę widzieć wszystko co mam, bo mam daleko więcej jeszcze. Poczciwy Lamberto, — zawołał miotając się — on sobie przedawał moją galerję, pokazywał ją, okradał mnie. — I chwyciwszy mnie za rękę nagle wyprowadził, a raczej wyniósł z sali, goniąc Lamberta, bo mu na myśl przyszło, odebrać staremu stróżowi, co wedle niego mógł zebrać pokazywaniem galerji.
— Jutro, jutro — rzekł mi. — I takeśmy się rozstali. Nazajutrz malowałem portret Pepity: Maledetto był świadkiem nieodstępnym. O! gdybyście widzieli jego obejście się z nią.
— Okrutne? niegodziwe — zawołał Jan — ale ja go zabiję?
— O! bynajmniej — przerwał Bernard — prócz że jej wychodzić zabrania, jest panią i swobodną. Nie możecie wyobrazić sobie, co ona z tym starcem wyrabia! Nie ma czego by jej odmówił. Często znajdowałem go leżącego u nóg jej, z krwawemi oczyma, drżącego, konwulsyjnie targauego namiętnością... Ona go maleńkiemi deptała nóżkami...
Straszny ten człowiek przy niej był łagodnym barankiem. Słał u kolan jej perły, złoto, najdroższe błyskotki, które kapryśna Pepita rzucała czasem o knem w rozpaczy. Naówczas Maledetto leciał je zbierać na