Na Strada Corso był pałac kupiony przez Maledettę od lat kilku, pałac w najpiękniejszym stylu odrodzenia, arcydzieło architektury. Same już rzeźby i karjatydy podtrzymujące ogromny balkon, wybornego dłuta, zastanawiały przechodnia. Nad drzwiami głównemi stary herb dawnych właścicieli podtrzymywany przez dwa genjusze, został nienaruszony. Herb ten dłutował Donato; ozdoby jego pod niebem Italji z całą czystością rysów przechowały się na podziw dzisiejszym artystom. — Ogromny rząd okien, pod któremi piękne wyciągały się płaskorzeźby, przecinał fronton budowy. Wieńce z owoców i kwiatów obejmowały ich ramy. Ale pusto było w dawniej wspaniałej budowie i marmurowe pyszne wschody, wiodące na górę, kurzem były pokryte. Zaledwie Jan przeszedł bramę, odarty stróż, następca Lamberta, zaparł mu drogę.
— Do banku, rzekł, — na dole — i wskazał.
— Do Signora Maledetty?
— Na górę, ale go nie ma.
— Odnoszę obraz, który...
Stróż wpatrzył się w Jana.
— Wyście nie malarz Francuz, co tu malował Signorę Pepitę.
— Brat jego, on mnie przysyła, mam kończyć obraz.
— Ale Signor Maledetto nie pozwala puszczać nikogo w swojej nieobecności.
— Jutro odjeżdżamy, obraz potrzeba dokończyć.
Stróż wahał się i sam nie wiedział co począć.
— Jeśli teraz wnijść nie można, to obraz przepadnie — rzekł — ja idę, ale wrócić nie mam czasu.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.
X.