Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

zasłaniał obraz, obraz opierał się o płaskorzeźbę, marmury i mozajki uścielały ziemię, bronzy wychylały się z ciemnych kątów, na cudnej roboty naczyniu Celliniego wisiał łachman starej kamizoli, na bogatym etrusku kawał zczerniałego galona. W marmurowym wazonie cudnie pięknego kształtu, zsypana była mąka — itp.
Ale Jan nic nie widział, ani arcydzieł, ani nieporządku, szedł za Maledettą, który drzwi otwierał i zamykał za sobą, z bijącem sercem, z pomięszanym wzrokiem. — Doszli wreszcie do małego gabinetu, o wysokich ścianach marmurem wykładanych, o złoconych ramach. — Od sufitu zwieszał się kryształowy świecznik złocony — na oknie stały kwiaty — dwa krzesła stare, obite pąsowym aksamitem spłowiałym w pośrodku, marmurowy stół biały u komina, nad którym zwierciadło przepyszne. — Tu już były ślady życia, ale Pepity nie było. Na stole rzucone bransoletki, perły, pierścienie, na ziemi bukiet uwiędły, suknia zdeptaua na krześle.
— Pepita! — schrypłym, drżącym i niepokoju pełnym głosem zawołał stary poglądając po kątach — Pepita!
Z drugiego pokoju, od którego drzwi stały wpół przymknięte, głos znany Janowi odpowiedział:
— O! Maledetto!
— Pepita.
— Tyś tu znowu?
E sempre.
Maledetto! — powtórzył głos pełen rozpaczy i łez utajonych.
— Chodź Pepito!
— Nie pójdę.
— Malarz czeka na ciebie.
— Niech twoją tam twarz maluje!