Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

śmiechu; czasem tylko zabrzmi wyżej wszystkiego kłótnia, ale prędko ucichnie.
Zajrzyj naówczas na boczne ulice, do domostw, a nikogo tam chyba starych znajdziesz paralityków. Na jeden, dwa, trzy dni nikt nie zajrzy do domu, aż wystrzał działowy oznajmi koniec szalonemu karnawałowi. Naówczas wszystko jakby zamarło, ustaje krzyk, śmiech, wesele i każdy powraca milczący, znużony.
Lecz póki grzmi Corso pod kopyty końskiemi i trzepiotaniem się tłumu — pusto na mieście, po domach pusto i głucho. Cały dzień tutaj, noc tutaj całą spędzają, tu jedzą, tu spoczywają, — jeśli spoczykiem nazwać można, że staną na jednej nodze przed budką Pulcinella — tu czekają niemiłego rozczarowującego wystrzału.
Spójrz z góry w ten błyszczący, różnobarwny, miotający się tłum! Jak na dnie morza pod siną falą, tak tu, co tajemnic, co dziwnych spotkań, co miłosnych schadzek, co dramatów niedocieczonych. Ile rąk ścisnęło się niepostrzeżenie, ile żon fala porwała od mężów, ilu kochanków znikło w ruchawych masach tłoczącego się ludu.
Nam zimnym innego nieba mieszkańcom, nam wygnanym pod białą zmarzłą suknię śmierci, która pół roku nasze pola okrywa, to szaleństwo kilkodniowe niepojęte, chorobliwe się zdaje. Lecz tam! to życia potrzeba, wszak nic zwyczaju wypędzić nawet z pod wrót Watykanu nie mogło.
A gdy zawre Rrzym i jednym wielkim, pijanym odezwie się głosem: jak w zwierzęciu drżą unisono wszystkie żyły i biją arterje, tak drżą tutaj wszyscy zgodnie i lecą ku sobie z jedną myślą, jedną żądzą — zabawy, szału. Gniewy, zemsty, projekta, prace, wszystko