bie żywo, i narwawszy natychmiast, co tylko znaleźć mogłem, pobiegłem już nadwieczór do Bonifratrów. Nie rychło na żądanie moje wywołany wyszedł ksiądz Jacek z twarzą spokojną, przywitaliśmy się jak starzy znajomi.
— A śliczne kwiatki — zawołał, nie pytając dla kogo je przyniosłem bonifrater, i bierze je w ręce z uczuciem, wywołaném zapewne jakiémś wspomnieniem dalekiém i oddawna zagasłém — a gdzie to je pan rwałeś?
— W Zakrecie.
— Proszę! i dla kogoż to ten bukiet?
— Przypominasz sobie może jegomość dobrodziéj, moję bytność w Wielkim tygodniu... ten biedny, którego tu poznałem, prosił mnie, żebym mu kwiatów przyniósł... niezmiernie sobie wyrzucam, że tego nie zrobiłem wprzódy, żem sobie dopiéro dziś przypadkiem przypomniał, ale lepiéj późno niż nigdy.
— Ślicznie powiedziano — odparł ksiądz Jacek — tak, zapewne, we wszystkiém, choć późno, byle dojść do celu, to grunt! Ale...
— Nie mógłbym zobaczyć pana Jana? — spytałem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.