objad był z liczby owych kilku pamiętnych — karmiono nas młodych zwykle tak licho, że często mimo głodu, wstręt brał do jadła, któreśmy zastępowali niezliczoną ilością szklanek kawy z bułką. Po kilkomiesięcznéj tego rodzaju dyecie, kilka potraw dobrze zrobionych i kieliszek wina, przychodziły jak ożywiająca rosa na zwiędłą roślinę, i nowemi, niespodziewanemi obdarzyły siłami. — Wesoło mi się zrobiło ku końcowi objadu, i spojrzałem po sali z wielką ochotą kochania całego świata, — oczy moje zatrzymały się nagle na stoliczku, w pośrodku stojącym, u którego dopiero teraz spostrzegłem pięciu czy sześciu mężczyzn, niezmiernie huczno biesiadujących z kielichami szampana w ręku i szampańskim humorem na ustach. Twarz jednego z nich, który mi się zdawał częstować i gospodarzyć, dziwnie mi się jakoś przypominała jakby gdzieś widziana i znajoma, ale jéj do żadnego nazwiska, do żadnéj postaci przywiązać nie umiałem. Spojrzałem raz i drugi, nie mogąc zdać sprawy z wrażenia; podrażniony począłem poglądać pilniéj, i nie rychło dopiero przyszedł mi na pamięć pan Jan od Bonifratrów.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.