głos srebrzysty, kobiecy, zawołał na Jana po francuzku... widziałem jak zadrżał, zawahał się pół chwilki, ćwierć mgnienia oka, zbladł i stanął wryty, oglądając się z przestrachem.
W maleńkim karyklu zaprzężonym parą koni rosłych i urodziwych, jechała kobieta tak piękna jak pokusa szatańska; jaśniejąca jak piekło, niezwyciężona jak namiętność, urocza jak obietnica młodości. Nie było to dziewczę w wieńcu i krasie świeżości i rozkwitu, ale kobieta w pełni sił, czująca potęgę swoję i umiejąca jéj używać. Czarne jéj oczy tkwiły w Janie, usta uśmiechały się do niego, rączką malutką wołała, grożąc na buntownika. Jan ledwie miał czas skinąć na mnie pożegnaniem, jak burza przeskoczył przez baryjery bulwarowe, przebił się przez krzaki, i nieoglądając się więcéj, pociągnięty do powozu, zniknął mi w Lemanach pyłu.
W lat kilka potém, będąc ostatni raz w Wilnie, gdym się przechadzał po ulicach, szukając