ga wiodła jak zajrzéć aż do miasta, nią iść ojciec i ostrożność kazała, ale miasto widać było, któżby chciał niewolniczo wlec się pyłem i kolejami starego gościńca, kiedy tyle zielonych dróżynek, cieniem, wzgórzami, gajami, brzegami strumieni, ku temu samemu zdawały się prowadzić celowi?... Chatka już mu była z oczów zniknęła, dym tylko z po za wzgórza z jéj komina ku Niebu się wznosił...
— Ojciec nadto o mnie bojaźliwy — rzekł do siebie Janek — czyż to ja do miasta nie trafię, choćbym i gościniec porzucił?? A tu pali, pył... gorąco... i nudno iść tą w sznur wyciągniętą drogą.
Zwolnił kroku, puszczając się boczną ścieżyną, bo musiał nad sobą pomyśléć i zaczynał robotę od budowania przyszłości; ale co krok odrywały go nowe obrazy Wabił skład drzew zielonych, świeciły kryształowe wody stawów, bawiły widoki wioski, chatek białych i ludzi.
— Nie ma się czego tak śpieszyć, rzekł do siebie, stanę jeszcze bardzo w porę... iść nie tak daleko, ojciec stary... darmo się obawia, on troszeczkę gdéra i bojaźliwy...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.